piątek, 26 września 2014

Zmiany Zmiany, czyli pierwsze polskie wegańskie batony z manufaktury

Dziś zamiast przepisu przedstawiamy gotowy produkt dla zdrowych i zabieganych. W końcu życie stało się prostsze, bo przed Wami prawdziwe cudo z polskiej manufaktury: Zmiany Zmiany. Z wielką przyjemnością prezentujemy Wam pierwsze polskie witariańskie batony. Odkryte na jednym z wrocławskich targów ze zdrową żywnością. Mamy nadzieję, że w przyszłości  dostępne, przynajmniej, w najodleglejszych zakątkach Polski. W składzie pełnia zdrowych węglowodanów: daktyle, figi, migdały, słonecznik i opcjonalnie płatki kokosowe, olej kokosowy, jagody goji, kakao (tylko ostatnie nie jest witariańskie), zero ściemy w postaci aromatów, barwników, konserwantów, utwardzaczy, spulchniaczy itp. Jednym zdaniem: jedz i nie zastanawiaj się! Na fali zachwytu, postanowiłyśmy zapytać Agatę, Łukasza i Filipa, twórców pierwszych witariańskich batonów, o zmiany, które ich najbardziej kręcą. Zapraszamy do przeczytania ich historii. Dodamy tylko, że nie jest to wpis sponsorowany, jedynie wyraz uznania dla lokalności, inicjatywy, pomysłu, energii, przede wszystkim batonów, których nikt jeszcze w Polsce nie produkuje.


fot. Zmiany Zmiany

Retro Food Design: Powiedzcie kilka słów o teamie, którzy tworzy Zmiany Zmiany. Czy jesteście związani zawodowo z jedzeniem, jeśli nie, to dlaczego postanowiliście się w ten sposób realizować. Czy na cały etat jesteście pracownikami tej uroczej manufaktury?

Zmiany Zmiany : Nasza wesoła drużyna składa się z czterech zawodników płci obojga. Z czego trójka to ludzie, którzy wykonują większość pracy, a jeden to pies, który jest Dyrektorem Sprzedaży. Na pełen etat pracuje jedna osoba, dwie wyrabiają nadgodziny i w przerwie na lunch piszą wymówienia, więc niedługo wszyscy będziemy przodownikami pracy. Nie, nie pracowaliśmy wcześniej w tej branży. Może Dyrektor Sprzedaży pracował, ale nie wiemy tego na pewno, bo został adoptowany ze schroniska i rzadko opowiada o swojej przeszłości.

RFD: Czy długa była droga od początku formowania się pomysłu do stworzenia tego konkretnego produktu, jakim są: Aloha, Lewy Sierpowy i Kosmos? Dlaczego akurat one? Czy macie plany włączyć do swojego repertuaru inne produkty i czy możecie zdradzić, co to będzie?

ZZ:  Od pomysłu do momentu sprzedaży pierwszego batona minął prawie rok. Nie wiemy nawet, czy to długo, czy krótko, ale na pewno nasz brak zawodowego doświadczenia w produkcji żywności bardzo nam pomógł. Oczywiście musieliśmy się sporo nauczyć, po drodze walnąć kilka razy głową w mur i odkryć rzeczy oczywiste dla ekspertów, ale dzięki temu mogliśmy podejść do tematu na własnych zasadach - to było źródłem satysfakcji i nadziei w trudnych strategicznych momentach.

RFD: Dlaczego akurat te smaki i te batony?

ZZ: Tu sprawa jest prosta jak przysłowiowy drut. Chcieliśmy zrobić batony, które sami chcielibyśmy zjeść. Tylko tyle, i aż tyle. Nasze kryteria są jasne: chcemy jeść smacznie i chcemy jeść zdrowo. 100% naturalnych składników, to był nasz punkt wyjściowy. Przez prawie pół roku testowaliśmy kombinacje składników oraz techniki produkcji. Efektem tych prac są Aloha, Kosmos i Lewy Sierpowy - najlepsze batony w galaktyce. 

RFD: Skąd czerpaliście inspiracje do stworzenia tego produktu i co Was nakręca do pracy na tym niezbyt łatwym, w kontekście Polski, gruncie?

ZZ: Inspirują nas spacery w pobliskim parku i wyprawy na drugi koniec świata. Inspiruje nas aktywne spędzanie czasu daleko od ekranu komputera. Inspirują nas przyjaciele, którzy robią niesamowite rzeczy i nieznajomi, którzy się do nas uśmiechają w pociągu. Inspirują nas dobre filmy, głośna muzyka, stare drzewa, rozmowy do północy i firmy z zasadami. Inspiruje nas Ocean Spokojny i lasy na Suwalszczyźnie. Bardzo łatwo odpowiedzieć na to pytanie i jednocześnie bardzo trudno, bo moglibyśmy wymieniać tak w nieskończoność.

RFD:  Zmiany - to piękne słowo - możecie powiedzieć, co znaczy w Waszym kontekście? Kim byliście przed Zmiany Zmiany, a kim chcecie być teraz? Macie pomysły, jak zmieniać myślenie polskiego konsumenta? Jak uświadomić go, że nie ma porównania między Alohą, Lewym Sierpowym i Kosmosem, a batonami z promocji w Biedronce?


ZZ: Nasza filozofia w zasadzie nie opiera się na jakimś zewnętrznym celu, właśnie w stylu “hmmm… a więc jak zmienimy świadomość konsumenta?” i 40-slajdowej prezentacji w Power Point'cie. Nie przejmujemy się zbytnio “konsumentem” jako takim, jesteśmy zbyt zajęci robieniem batonów. (Oczywiście - świetnie się składa, że ludzie stwierdzają, że warto je kupić, ale ten ostateczny etap jest poniekąd skutkiem ubocznym, a nie celem samym w sobie). Po prostu nie widzimy siebie samych w oderwaniu od naszych konsumentów - my sami jesteśmy naszymi konsumentami i dlatego tak ważne było dla nas, by batony stworzone zostały wedle naszych kryteriów. Jeśli będą smakowały nam, może spodobają się komuś jeszcze? To jest podejście inne od sytuacji, w której konsultujemy sprawę z firmą badającą rynek oraz specjalistami od technologii produkcji, i wtedy wyznaczamy kurs na to, co można zrobić najłatwiej i najtaniej, a jednocześnie najszybciej sprzedać. Tak też można coś zrobić, ale raczej nie to, o co nam chodzi.

Najlepsze, co wszyscy możemy zrobić, to prezentować alternatywy. Pokazywać, że można inaczej. Coraz więcej osób interesuje się tym, skąd bierze się ich jedzenie, jak jest przygotowywane, i przy okazji uświadamia sobie, że to, co jemy ma ogromny wpływ na to, jak się czujemy. To dokonuje się na naszych oczach, ale zmiany nie odbywają się z dnia na dzień. Musimy patrzeć do przodu, by dostrzec ich potencjał, i czasem obejrzeć się wstecz, by uświadomić sobie, jak dużo już się zmieniło na lepsze.

RFD: Kto stworzył Waszą bezkonkurencyjną identyfikację wizualną?

ZZ: Nad projektem logo, opakowań i pudełek pieczę sprawował Łukasz Hajduk z Unisono Design. Ten twórczy jegomość wykazał się nie tylko pomysłami, ale i dużą dawką cierpliwości, ponieważ, podobnie jak same batony, opakowania też przechodziły kilka etapów rozwoju i udoskonaleń. Mieliśmy np. prototyp zszywany na maszynie nitką. Wyglądał pięknie. Nie spotkał się z entuzjazmem pani z Sanepidu.

RFD: Skąd pochodzą składniki do produkcji batonów?

ZZ: Staramy się lokalnie kupować produkty, które nie zawsze są lokalne. W tej chwili mamy kilku dostawców i planujemy zrobić porównawczy audyt łańcucha logistycznego, żeby docelowo pracować z jedną firmą, która będzie nie tylko odpowiednim, ale też odpowiedzialnym partnerem. Jesteśmy może romantykami jeśli chodzi o cele, ale jesteśmy bardzo pragmatyczni, jeśli chodzi o środki. Imponują nam firmy z zasadami i my też chcemy prowadzić działalność w taki sposób.

RFD: Gdzie można zakupić Wasze produkty poza Wrocławiem?

ZZ: We Wrocławiu jesteśmy często na Bazarze Smakoszy, w najbliższym czasie będziemy na kilku imprezach w Warszawie. Dostajemy obiecujące sygnały od sklepów i innych miejsc zainteresowanych współpracą, więc Dyrektor Sprzedaży z pewnością już niedługo ogłosi listę naszych dealerów.


fot. Agniecha




środa, 24 września 2014

#sadiogien

Wszyscy, którzy znają mnie bliżej, wiedzą, jak wielką miłością pałam do rustykalnego, sielskiego odpoczynku. Ci którzy nawet nie są ze mną w ścisłych kontaktach, znają moje zamiłowanie do bycia karmioną przez innych. Sam tylko Tomek Hartman wie, jak w odpowiedzi na zaproszenie, głośno wykrzyknęłam, że zaszczytem dla mnie jest pojawić się na finale jego kolejnego kulinarnego projektu. Nie mogło stać się inaczej - "Sad i Ogień" trafił miłosną strzałą w sam środek mojego serca!








"Sad i Ogień" to w sumie trzeci, po "Czterech żywiołach" i "Między łąką a lasem", projekt kierowany przez szefa kuchni Tomasza Hartmana i restauratora Michała Lewandowskiego. Ich rozwijające się, zakładające trzyletni cykl, koncepty przybierają płynnie coraz obfitszą treść a także formę. Najnowszy pod auspicjami "sadu" oraz "ognia", to realizacja z pogranicza sztuki kulinarnej, kultury w szerokim etnograficznym wymiarze, jak również badanie biologicznej sfery naszej rzeczywistości. Brzmi trochę tajemniczo? Niewiele wyjaśni pewnie również to, że "Sad i Ogień" otwiera drzwi do rajskiej przestrzeni, która przecież jest tak blisko - a schodząc na ziemię...

Jakiś czas temu zostałyśmy zaproszone z Efcą do pięknego miejsca w Łukaszowicach koło Wrocławia - wioseczce oddalonej od mojego domu o zaledwie 10 km. W prywatnym sadzie Pana Piotra mogłyśmy zobaczyć, nomen omen od kuchni, efekty trwającego cztery miesiące projektu "Sad i Ogień". Planem na ostatni dzień wspólnych działań całej ekipy zaangażowanej w niego było wydanie: staff foodu w postaci śniadania, lunchu i obiadu, a następnie uroczystej kolacji. To właśnie podczas obiadu mogłyśmy zasiąść do stołu z najlepszymi w Polsce wizjonerami smaków, zapachów, struktur, barw, pełnymi pokory wobec produktu i miejsca, w którym pracują, a przede wszystkim, ludźmi otwartymi na subtelne możliwości, jakie daje przestrzeń wokół s t o ł u. Warto wspomnieć tu takie nazwiska, jak: Tomasz Hartman, Michał Lewandowski, Michał Czekajło, Michał Werda, Natalia Wojtkowska, Patryk Szczepański, Luiza Trisno, Filip Kucharczyk, Ewelina Żygadło, Anna Żolnierczyk i wielu innych. Spędzili oni w Łukaszowicach dostateczną ilość czasu, by móc opowiedzieć o tym, co daje okoliczna ziemia. Rozłożyli na czynniki pierwsze polne grządki, łąkowe samosiejki, odwiedzili gospodarzy, który zaopatrywali ich w mięso, piekli chleby i ciasta z tamtejszymi gospodyniami. Ta edukacja kulinarna w postmodernistycznym duchu slow foodu, każe myśleć o "Sadzie i Ogniu" jako o odkrywaniu tego, co dla ludzi blisko związanych z tą ziemią przez lata, było codziennością, mam tu na myśli: oporządzanie mięsa, budowanie kuchni i wędzarni, tłoczenie oleju, produkcję napojów, wykonywanie naczyń kuchennych.

Cała ta wiedza posłużyła temu, by we wtorkowy wieczór wydać piękną kolację w sadzie. W menu znalazły się:

cydr,
wędzony udziec barani z mirabelką,
bulion z kuropatwy z mleczkiem z orzecha włoskiego,
flan winogronowy,
zdekonstruowany sad,
pieczona gęś faszerowana wątróbką i owocami,
galaretka owocowa,
sękacz z trzema konfiturami.

Po powrocie z sadu mówię do Efcy: "Ej dziewczyno byłyśmy w raju!". Teraz mam wrażenie, że raj jest bliżej niż mi się wydawało. Łukaszowice okazały się zupełnie normalne/naturalne. Chłopomania, która zwykle bierze u mnie górę w wiejskich okolicznościach, odeszła do lamusa. Wieś stała się bliska i oswojona, uporządkowana i rozpoznana. Siedziałam pod drzewem, z owoców którego dziewczyna jedząca obok mnie, przygotowała konfiturę, dowiedziałam się, że hodowca drobiu z Rościsławic bardzo ucieszył się z odwiedzin moich młodych kolegów zainteresowanych jego gęśmi, a krowy wypasane za płotem nie nosiły sielankowych imion, jak "Krasula" czy "Mućka", były po prostu "Krową 1" i "Krową 2". Ta całość wydała mi się jeszcze piękniejsza. Mam po tym wszystkim jedną myśl do Was ludzie - być może znasz znaczenie wielu słów i masz głowę bogatą w doświadczenia, dlatego postaraj się, by były one udziałem również Twoich dzieci, niech poranna rosa nie będzie bardziej abstrakcyjna od teleportacji, a zapachy sadu oraz ognia zamkną całe mnóstwo dobrych wspomnień i historii.

OK... Kończę już z tym romantyzmem, ale wiecie, jak jest. Poniżej wywiad z Tomaszem Hartmanem na temat projektu edukacyjnego "Sad i Ogień".

Dziękuję i zapraszamy do dalszej lektury!
pisała Agniecha, a Efca akceptowała, również wszystkie romantyczne wtręty




wyroby Be Wood i Kariny Marusińskiej 



od lewej Tomasz Harman, Michał Czekajło, Bartosz Pelc, Michał Werda,  


cydr w wersji raw!



"Najlepsza kawa w moim życiu!" - orzekłyśmy zgodnie

 sękacz na ruszcie



warzywa z Milejowego Pola




 staff food: pierogi z kaszą gryczaną, leczo, hummus, chleby z ziarnami i żurawina, ciasto drożdżowe z jeżynami i kruche ze śliwkami, konfitury - winna jeżyna zdeklasyfikowała resztę,
najlepsza kawa w naszych życiach stwierdziłyśmy zgodnie



zadowolona Efca z najlepszym kiszonym ogórkiem zrobionym
 przez Ewelinę Żygadło z Milejowego Pola




Retro Food Design: Najlepiej będzie zacząć od tego, co było na początku? Jak zrodził się pomysł na taki projekt? Jak zaczęliście działać? Jak uformowała się ekipa odpowiedzialna za „Sad i ogień”?

Tomasz Hartman: Rzecz się rozpoczęła jakieś półtora roku temu, kiedy zacząłem pracę w Szajnochy 11 i poznałem współwłaściciela- Michała Lewandowskiego. Chcieliśmy coś zrobić, ale mieliśmy świadomość, że we dwóch nie zdziałamy zbyt wiele. I Michał powiedział, żebyśmy prowadzili na Szajnochy kuchnię otwartą. Kto chce z nami współpracować, może to robić. Każdy może przyjść na tę kuchnie, popracować z nami. Nie mamy tajemnicy, nie mamy sekretnych receptur, wszystkim się dzielimy. Od samego początku tak jest. Ja wyjeżdżam i pomagam innym kolegom gdzieś tam w Polsce, czy za granicą. Mogę wyjechać na trzy tygodnie, czy więcej i nie mam tutaj ograniczeń, i ludzie nie mają ograniczeń w tej kuchni. Dużo ludzi się interesowało, co robimy. Niektórzy pytali, czy mogą robić to z nami, my odpowiadaliśmy, że oczywiście mogą. W pewnym momencie przyszli do nas studenci, jak robiliśmy instalację „Cztery żywioły”. Szukaliśmy drogi, którą moglibyśmy pójść razem. Oni mieli laboratorium, a lab jest zawsze potrzebny, jeśli chce się zrobić coś więcej, chce się poznać produkt. W międzyczasie jeszcze Michał Czekajło z Lwiej Bramy dowiedział się o projekcie. Później był temat Art Food Design na ASP, przyszła Karina Marusińska. W bardzo dobrym czasie, bo ja szukałem talerzy, ponieważ miałem duży problem z talerzami na Szajnochy 11. Karina Marusińska nam zrobiła talerze i została w naszej grupie projektowej. I tak właściwie było z każdym. Gdzieś tam na urodzinach podszedł do mnie Wojtek Furmaniak, porozmawialiśmy sobie o muzyce, mówię że robię takie projekty, pytał, czy może się przyłączyć – „oczywiście, że możesz się przyłączyć”, kolejne MIASTOmovie. Właściwie to jest wszystko nie o pieniądzach, nikt na tym nie zarobił ani grosza, wszystko robimy na zasadzie takiej: „Ty robisz festiwal filmowy, potrzebujesz cateringu, ja Ci zrobię catering, ja teraz potrzebuje filmowca i Ty robisz coś dla mnie”. Przez nasze dwa projekty przewinęło się ok. 120 osób, bardzo dobrzy szefowie kuchni z Polski i zagranicy. Sam projekt działa na tej zasadzie: czym więcej dajesz, tym więcej bierzesz. Każdy otrzymuje jakiś temat, nad nim pracuje i musi się dzielić tą wiedzą. Być aktywny. Jeżeli nie jest, to znaczy, że trzeba go wyoutować, bez względu na to, czy to jest kolega, czy to nie jest kolegą.

RFD: Porozmawiajmy chwilę o edukacyjnej funkcji projektu.

TH: Tak, to jest projekt edukacyjny, jestem koordynatorem w tym projekcie. Nauczyłem się zarządzać, planować, przede wszystkim rozmawiać z ludźmi – nie, to nie była rozmowa (śmiech). Na kuchni nie ma demokracji, tu też nie było demokracji, ale zrobiliśmy to, dopięliśmy wszystko, widziałyście efekty. Było widać uśmiech, każdy był zadowolony, bo jednak była satysfakcja z pracy, ale była to bardzo trudna praca. Skoordynowanie tych osób było wyzwaniem, to są indywidualiści, często osoby dużo lepiej ode mnie wykształcone, mają większy zasób słów i obycie, no i są ładniejsi ode mnie. Było trudne postawić się nad nimi, ale udało mi się to zrobić, a potem mi to niezwykle łatwo przychodziło.

RFD: Skoro mówimy o ludziach, którymi kierowałeś. Mógłbyś przedstawić kto wchodził w skład ekipy tworzącej „Sad i Ogień”?

TH: Uniwersytet Przyrodniczy: studenci i doktor inżynier Anna Żołnierczyk – zajmowała się głównie zapachami, napojami i pracował nad korzeniami i liśćmi dzikich chwastów. Paweł Kosoń – filmówka, Wojtek Furmaniak zadbał o podkład muzyczny do całego wydarzenia, Natalia Wojtkowska oraz Patryk Szczepański z Kumple i Czekolada zajmowali się deserami, kuchnia wytrwana – Michał Czekajło i Michał Werda, który zajmuje się owadami. Luiza Trisno badała czerwie. W każdym naszym projekcie serwujemy owady, bo sad to nie są tylko piękne rzeczy, to są też te rzeczy, które nas niekiedy obrzydzają – to nie tylko jabłko, ale i glista, która jest w środku – to też ma prawo bytu, to jest do jedzenia. Michał Lewandowski jest współorganizatorem tego projektu i sponsorem . Nie da się wszystkiego zrobić za darmo, trzeba mieć środki chociażby na benzynę. Karina Marusińska zrobiła nam ceramikę, Be Wood – Bartek Pelc i Karolina Zagrodnik zrobili nam sztućce i talerze drewniane. W projekcie brała udział Ewelina Żygadło, właścicielka i rolniczka z Milejowego Pola. Filip Kucharczyk było odpowiedzialny za kawę. Joanna Nawara i Joanna Biesiada zadbały o aranżację przestrzeni jaką jest stół. Jarosław Dumanowski wspierał nas od strony merytorycznej. W sumie około 30 osób.

Były dwa spójne elementy: staff food i kolacja. To miał być najpiękniejszy dzień i taki był. Po obiedzie była drzemka na łące i wszystko działało tak, jak miało działać.

Najlepiej mieć takie projekty i takie grupy, i pracować z ludźmi, od których można się czegoś nauczyć. Trzeba wyjść do ludzi, to jest takie szerokie towarzystwo, każdy ma taką wiedzę, wszyscy są piękni. Każdy robił swoją działkę, nikt nie miał narzucanych rzeczy, pracował zgodnie z tym, co miał w środku – każdy sobie to wymyślił, każdy sobie to zrobił i tam się wszystko zgadzało. Nie robimy czegoś wbrew sobie, nikt nie miał narzuconego dania, nikt nie miał narzuconego smaku – każdy mógł sobie to wymalować, jak chciał. Każdy się dużo nauczył

RFD: Takie podejście do kuchni jest raczej niszowym spojrzeniem. Można powiedzieć "produktem dla elity". Natomiast słowo "elita" kojarzy się raczej z rzeczami drogimi i ekskluzywnymi, a Wy wyjeżdżacie i zapraszacie ludzi na wieś. Skąd pomysł na takie miejsce? I jak to się stało, że ten konkretny łukaszowicki sad, stał się miejscem, gdzie zrealizowaliście „Sad i Ogień”?

TH: Tu chodziło głównie o te drzewa. Te drzewa są piękne, bo one są wszystkie 60-70-letnie. To są stare jabłonie, zapomniane. Sprawdziliśmy inny sad w okolicach Wrocławia, nie będę wymieniał jego nazwy. Mnie on bardziej przypominał obóz koncentracyjny – uważam to za obrzydliwe, jak zobaczyłem te drzewa, to nie wierzę, że soki z ich owoców nich mogą być dobre. Na hektarze jest milion drzew, one są wszystkie przycięte w kwadrat i każde w metrowej odległości – tam nie ma żadnej rośliny, to jest obóz koncentracyjny. A ten nasz sad jest poniemiecki i wszystko się tam zgadza, ułożenie tego sadu. Tam jest dwanaście odmian jabłoni, na co dzień wypasają się tam konie. 60% tych jabłek idzie na pasze dla krów, 40% idzie na sprzedaż. Tam nie ma żadnej pomyłki. Są tam takie specjalne pasy, na których rosną pieczarki. Jest dużo takich tajemnic. Jest przepiękny! Ten sad znalazła Ewelina. Pojechaliśmy tam z Lewandowskim. Właściciel powiedział: „Róbcie swoje!”, nie robił żadnych problemów i po prostu tak to się wydarzyło. Od niego też wiele się nauczyliśmy.

RFD: Te świat miał swój porządek – mówisz. Jak nauczyliście się go czytać?

TH: To było ciężkie, cały czas trzeba było sobie przypominać, że jednak jesteśmy cały czas w sadzie i jest ogień. Nie jest prosto tak myśleć, nie idzie dzisiaj już tak myśleć. Jakbym zaproponował, żebyś Ty coś przyrządziła, Ty pewnie byś coś wymyśliła. Ale okazuje się, że potrzebujesz to, to i to, i z sadu pozostaje tylko jabłko. Wszystkim na końcu zostało tylko jabłko, a ogień został całkowicie pominięty. Przełamanie tego myślenia, to było dwa i pół miesiąca. Trudno jest tak naprawdę znaleźć ten sad, w głowie go znaleźć. Myśleć, że to się musi zdarzyć, że tam musi być np. płyta żeliwna, że to trzeba zebrać z tego drzewa z tego, z tego i z tego. Myśleliśmy na przykład o tym, żeby deser powiesić na drzewie, a w środku coś poukładać w tym jabłku i każdy by sobie zerwał. Tylko, że tak byśmy potrzebowali całej kuchni, sprzętu, to byłby taki fight died. I zajęło nam trzy miesiące, żeby zrozumieć, że wystarczy zrobić dżem. To było trudne – trzeba było coś zrzucić, żeby wrócić do tego. Żeby uwierzyć w to, że galaretka znów może być atrakcyjna. I była przepyszna! Ale tak, jak mówię, trzeba było do tego dorosną, żeby zaserwować galaretkę.

RFD: Jak ustaliliście menu?

TH: Przerobiliśmy mnóstwo produktów, a końcowo stanęło na tym, co widziałyście. Wszystko robiliśmy na miejscu. [menu zobacz wyżej]

RFD: Produkty pochodziły z najbliższej okolicy?

TH: Tak, wszystkie jajka pochodziły z Łukaszowic albo ze wsi obok, owoce, chwasty, liście z tego sadu, mięso pochodziło ze wsi obok, warzywa z Milejowego Pola oddalonego 6 km, mleko było od tego gospodarza, sery od tego gospodarza. Owady mieliśmy na wzór tego sadu, bo nazbierać tyle owadów, jest nierealne. Wszystko było zachowane. Już nikt nie musiał mówić „slow food”, podkreślać tego. Założenie było takie, że 70 % pochodzi z sadu, a reszta niepochodząca z sadu, musiała być obrobiona ogniem. Więc jeżeli gęś nie pochodziła z sadu, ale była przez czternaście godzin w ogniu i dymie, to wszystko się zgadzało.

RFD: Wy jesteście ze wsi?

TH: Nie, nie, to jest mieszane towarzystwo. Ola, Ewelina jest ze wsi, ja jestem ze Śląska, jestem hanysem. Każdy ma rodzinę na wsi.

RFD: Czyli w waszej krwi płynie wieś, tylko trzeba się było oczyścić z miasta?

TH: Tak, bo człowiek taki nakręcony jest. Szczególnie my kucharze, pracujemy na tych warzywach i owocach, i nikt tego tak naprawdę nie rozumie. I dlatego to był projekt edukacyjny.

RFD: Czy to czego nauczyłeś się podczas „Sad i ogień” wprowadzasz do swojej regularnej pracy w kuchni?

TH: Tak. Tu chodzi tylko o szacunek dla produktu. Jeśli spędziliśmy tyle czasu z warzywami, czy owocami, człowiek inaczej się patrzy, ma większy szacunek, wie, że ta śliwka powinna zostać śliwką i nie można ingerować w to.

niedziela, 14 września 2014

Bez chleba jak żyć? - część 3

Mam dla Was dwie wiadomości - jedną dobrą drugą złą? Którą chcecie najpierw? Zła jest taka, że dziś już za późno, żeby przygotować śniadanie, na które przepis poniżej. Część ze składników wymaga namaczania przez kilka godzin. Dobrą natomiast jest to, że jutro możecie zaopatrzyć się we wszystko, co potrzebne i jeszcze przed pójściem spać, zamknąć bezpiecznie Wasz słoiczek w lodówce.

Przepis niezwykle prosty w sam raz na codzienny kierat, który nastał wraz z wyrwaniem z kalendarza ostatniej kartki z napisem "SIERPIEŃ 2014". Prostota tu nie oznacza żadnych braków, a wręcz nadmiar tego, co dla zdrowia najlepsze - jest słodkawa, kremowa baza dla tych, którzy lubią mleczne serki, jogurciki i deserki oraz poziom orzeźwiających owoców, których we wrześniu nie brakuje. Nie pozostaje Wam nic innego, jak sprawdzić to na sobie!

Surowy dwuwarstwowy deser do pracy/szkoły 

(1 porcja)
  • 1/4 szklanki wiórków kokosowych 
  • 1/4 szklanki nerkowców
  • 2-3 łyżki surowego miodu lub syropu z agawy
  • woda
  • 3 łyżki soku z cytryny
  • szczypta cynamonu
  • kilka kropel esencji waniliowej
  • dowolne owoce




Wiórki kokosowe zmiel na mąkę i zalej wodą ponad poziom, nerkowce zalej wodą w drugim naczyniu i odstaw na przynajmniej 3-4 godziny. Po tym czasie nerkowce opłukaj. Umieść w blenderze kielichowym razem z namoczoną mączką kokosową, dolej wody. Tu ostrożnie, ponieważ stopień namoczenia bakalii będzie różny - zaczynamy od 1/4 szklanki. Włącz maszynę, dodaj sok z cytryny, miód/agawę, esencję waniliową, cynamon i blenduj do uzyskania jak najbardziej gładkiego kremu. Sprawdź konsystencję, jeśli potrzebujesz, by krem był rzadszy - dolej wody i miksuj jeszcze chwilę. 
Masę umieść w słoiku, na niej układaj dowolne owoce, zamknij szczelnie i schowaj w lodówce, na drugi dzień zabierz ze sobą do pracy, tak szybko i bez namysłu, jak robisz poranne zakupy. 
Smacznego!
Agniecha