wtorek, 16 grudnia 2014

Pierwsza wycieczka do Milejowego Pola

Jakiś czas temu, kiedy słońce i ciepło były w naszej szerokości geograficznej jeszcze powszechnie dostępnym dobrem, wybrałyśmy się z Efcą i moją przyjaciółką Jadwigą do Milejowic. Celem naszej wycieczki było naturalne gospodarstwo Eweliny Żygadło szerzej znane jako Milejowe Pole. Wieść niosła, że w miejscu tym dzieją się cuda nieznane lub rzadko spotykane we współczesnym świecie – ludzie przyjaźni i uśmiechnieci, zwierzęta luzem biegające, dzieci świata ciekawe, kolorowe warzywa pod ziemią prężnie się rozwijające i jadło na żywym ogniu z sercem przyrządzane.





I podczas naszej wizyty słowa te miały swoje urzeczywistnienie – cała rodzina i przyjaciele, a było ich w ten dzień wielu (gośćmi Milejowego Pola były również dziewczyny z Mamoteki.pl, które prowadziły warsztaty o zdrowym gotowaniu dla dzieci) przywitali nas z otwartymi rękami. Pogwarzyłyśmy, pogotowałyśmy i urodziło się z tego wiele dobrego, czego efekty możecie obserwować. Aż dziw bierze, że to tak niedawno, a zarazem tak wiele się zdarzyło. Powspominajmy razem ten dzień – poniżej rozmowa z Eweliną o tym, jak na co dzień płynie życie w Milejowym Polu, przepis na bardzo proste warzywa, które tam przyrządziłyśmy, a które zrobiły furorę oraz piękne zdjęcia Jadwigi Skowron dokumentujące ostatnie letnie dni 2014.






Miałyśmy w Milejowicach cudowną możliwość gotowania i smakowania podtraw przygotowanych na ogniu (także tych serwowanych przez Mamotekowe dzieci) . Kto zna ten smak natury, może zazdrościć - my dziś same zazdrościmy sobie. Ewelina udostępniła nam do tego przepisu swoje cudowne korzeniowe zapomniane warzywa: topinambur, kolorowe buraki i marchewki, pasternak, rzepę. Poniżej przepis, który możecie odtworzyć w domu.

Grillowane warzywa Efcy
przepis zaadaptowany do warunków miejskich 

  • warzywa korzeniowe dowolne: marchewka, pietruszka, ziemniaki, topinambur, burak - najlepiej zloty 
  • cebula lub por
  • kilka ząbków czosnku

Sos

  • 100 ml sosu sojowy  
  • 100 ml oleju z winogron lub inny do pieczenia 
  • 3 łyżki octu balsamicznego 
  • liść laurowy
  • 2 ziarenka ziela angielskiego
  • 2 łyżeczki ahar masali
  • łodyga rozmarynu
  • 30 ml sosu śliwkowego lub miodu

Warzywa wkładamy do piekarnika na blasze lub w brytfance. Przypiekamy je na funkcji rożen wiatrak w 150 stopniach przez około 15 minut, aż warzywa z wierzchu lekko się opalą.Wyciągamy, dodajemy sos i rozmaryn, mieszamy warzywa w sosie (jeżeli były na blasze to przerzucamy do brytfanki) i wrzucamy jeszcze na 20 minut do piekarnika ustawionego na 200 stopni + wiatrak. Sprawdzamy po 20 minutach czy ziemniaki są miękkie. Jeśli tak, to wyciągamy i rozkoszujemy się!







A na deser rozmowa z Eweliną Żygadło o krainie, w której mieszka i pracuje

RFD: Jak nomen omen wykiełkował i rozwijał się do tej pory pomysł na Milejowe Pole?

Ewelina Żygadło: Taka była potrzeba, naród poprosił – „Pomożecie?” – To pomożemy. To jest gospodarstwo moich rodziców, tu się wychowałam, stąd pochodzę, byłam tutaj od zawsze, tu pomagałam, tutaj zdobywałam moje pierwsze szlify. Wychowałam się na wsi, przesiąkłam tą wsią tak dosadnie. Ale powiem szczerze, że to zaczęło wychodzić później, niektóre rzeczy robię instynktownie, że aż sama jestem w szoku, jak jestem przesiąknięta tą wsią. To wychowanie, praca – rodzice zawsze mieli pole. Trzeba było to przekopać, wykopać, zebrać, schować, później przynieść, zanieść. Cały czas była ta praca, z ziemią, z naturą. Tu jesteś uzależniony od pogody, od pór roku, od pory dnia. Jestem typową osobą ze wsi. Zawsze lubiłam wieś. Klimat wsi był mi zawsze bardzo, bardzo bliski. Wypoczynek na przykład – wolałam jechać w Bieszczady, pod namioty, na spływ kajakowy. Choć nie ukrywam, że był taki czas, że ja się troszeczkę obraziłam na wieś. To znaczy obraziłam? Bardziej postanowiłam, że ja spróbuję czegoś innego. Po maturze robiłam coś innego, całkowicie inny kierunek studiów, jeden, drugi, czymś innym się zajmowałam. A to zaczęło się jakieś pięć-sześć lat temu. Zaczęły do mnie dochodzić sygnały. Ktoś mi powiedział, że gdzieś tam za granicą jest „wow” na eko i bio żywność. Tam to już daleko zaszło, a dla mnie było to oczywiste. Ta ciągle dostępna marchewka z ogródka nie robiła na mnie takiego wrażenia. Ale zaczęły dochodzić do mnie te sygnały, że jest na to zapotrzebowanie. Ja miałam jakieś tam swoje zajęcia, swoje zainteresowania i to mi przynosiło fajne zyski, dlatego to chodziło mi tylko z tyłu głowy. Ale im mniej satysfakcji pojawiło się w mojej dotychczasowej pracy, to bliżej mi się to robiło. I tak sobie myślałam: „masz warunki, jest pole, nie musisz niczego dzierżawić, masz doświadczenie, są rodzice, którzy też mają niesamowitą wiedzę, są maszyny, które można wykorzystać, możesz spróbować”, ale jednak znów coś mnie od tego odciągnęło. W końcu przyszedł w moim życiu taki moment, że musiałam podjąć szybką decyzję, co chcę robić. I postawiłam wszystko na jedną kartę – wróciłam tutaj, poprosiłam tatę, żeby dał mi kawałek ogrodu żebym spróbowała. Ojciec się pukał po głowie: „Zwariowałaś babo! Co Ty robisz? Idź do miasta. Nie po to kończyłaś studia, żeby teraz bawić się w ziemi. Wszystkim się kojarzy, że praca na wsi jest mało wdzięczna, ciężka, niefajna, kiepsko płatna i tak dalej. A tu jest jak wszędzie – są plusy i minusy, aczkolwiek ja zawsze wszędzie widzę plusy – nie ma minusów. Więc ze wszystkich minusów robiłam plusy. Kiedyś może nie lubiłam pracy na wsi, ale teraz z perspektywy czasu ja tak to doceniam. Jakby nie było praca uszlachetnia, robi z ciebie fajnego człowieka, zaradnego, ogarniętego życiowo, im wcześniej zaczniesz pracować tym lepiej. I za to teraz jestem bardzo wdzięczna, że miałam taką możliwość wychowywania i pracowania na wsi, z roślinami, czy ze zwierzętami – uczy to pokory do wszystkiego do przyrody, do ludzi, do wszystkiego.

Ale wracając, ten ważny dla Milejowego Pola moment pojawił się na początku 2013 roku, w marcu, akurat koniec zimy, początek wiosny – dobry moment. Ale nie wiedział za bardzo czym się zająć, w co pójść, więc najlepiej spotkać się z kimś, kto może podpowiedzieć, doradzić. I sobie pomyślałam o Slow Foodzie. Znalazłam Slow Food Youth Wrocław. Spotkałam się wtedy z Piotrem Andruszko, liderem wrocławskiego Slow Foodu. I tak sobie pogadaliśmy, bo właśnie na tym polega rola tego stowarzyszenia, żeby wspierać w takich kwestiach praktycznych. I Piotrek polecił mi wtedy jednego z kucharzy restauracji Folks – szefa kuchni Tomasza Hartmana. I doszło do spotkania. Tomkowi też się spodobał ten pomysł, że miałby takiego swojego rolnika, który mógłby mu hodować to, co on chce i podpowiedział mi: ziemniaki kolorowe, buraki kolorowe, topinambur. Potem Tomek odszedł z Folksa do Szajnochy 11 i ja poszłam z nim. Inni znów podpowiedzieli mi kolejne warzywa zapomniane: brukiew, rzepa, salsefia, skorzonera. Udało mi się znaleźć nasiona, sadzonki. Czasami ściągałam je z drugiego końca świata. Okazało się, że część jest bardzo łatwo dostępna. Wszystko zaczęło się przyjmować. Zaczęły się też zgłaszać kolejne osoby. Tak na dobrą sprawę, nim to wszystko wyrosło, ja miałam już rynki zbytu. Obecnie współpracuję ściśle z kilkoma restauracjami, angażuję się z uprawą w projekty specjalne. Ogólnie dużo eksperymentuję. Ja mam dusze naukowca – jestem chemikiem – eksperymenty z laboratorium przyniosłam tutaj. Także kombinuję – dostaję jakieś nowe sadzonki, nasiona i kiełkuje je w biurze, przenoszę do doniczki, pod folię, do kiełkownicy. W ogóle marzą mi się szklarnie, żeby mieć cały rok dostęp do fajnych warzyw. Fakt jest to trochę wbrew naturze, ale apetyt rośnie w miarę jedzenia. Jak chcę się rozwijać, nie mogę się skupiać tylko na takiej marchewce, buraku, ziemniaku. Wiem, że jak się stworzy fajne warunki, większość roślin będzie można wyhodować w naszym klimacie. Teraz na przykład prowadzę eksperymenty nad paczką nasion z Singapuru, którą dostałam od Luizy Trisno. Zobaczymy, co z tego będzie, są jakieś szczawie dzikie, pak choi, fasole, jakaś odmiana pokrzywy. Już niedługo zdam relację z tych testów. Nie kręcą mnie modyfikacje. Chciałbym skupić na tym, żeby ściągać tu jakieś ciekawe uprawy, ale i dbać o nasze podwórko, wracać do tych starych odmian.



RFD: Jakie gatunki roślin w tym roku uprawiałaś?

EŻ: Brukiew, rzepa, pasternak, salsefia, skorzonera, różnokolorowe rzodkiewki – biała, czerwona, żółta, podłużna, sałata lollo, majowa, rukola dwa rodzaje, marchewki kolorowe – biała, żółta, czerwona, fioletowa, pomarańczowa, buraki – złoty, biały, włoski, czerwony, podłużny, szczypiorek, koperek, pietruszka, seler, por, topinambur, kalafior, brokuł, czosnek, kilka odmian ziemniaków – do sałatek, do pieczenia, odmiana mieszana, chrzan, cebula. Muszę powiększyć ogród, bo na tę chwile jest za mały.

RFD: A zioła?


EŻ: Tymianek, kolendra, chyzop, bazylia, cząber. Ale był to trudny sezon. Bawiłam się też z restauracjami w takie mikrozioła i tu był szczawik gajowego inaczej nazywany francuskim. Udało mi się znaleźć trudno dostępny groszek wąsaty. I był też oksalis. Jak będą szklarnie to będzie tego dużo więcej i dłużej.

RFD: Czy Milejowe Pole jest gospodarstwem ekologicznym?

EŻ: Nie mam żadnych certyfikatów i cały czas myślę nad tym certyfikowanym gospodarstwem. Na razie nikt tego na mnie nie wymusza. Myślę sobie, że na tyle jest to blisko miasta, że każdy może tu przyjechać i zobaczyć. Tak, jak wy widziałyście - z pięciu marchewek trzy się nadają do jedzenia, bo reszta jest robaczywa albo obgryziona. Chce znaleźć złoty środek, bo przez to, mam dużo strat. Nie używam tutaj żadnej chemii, ale gospodarstwa ekologiczne mogą używać, tylko bardzo niskie dawki i określone rodzaje. Mam też klientów z małymi dziećmi i oni mówią: „ja od razu zobaczę po moim dziecku, czy pani coś tam dosypuje”. To jest temat na przyszłość. Chcę być przede wszystkim gospodarstwem tradycyjnym, z tradycyjnymi metodami, starymi warzywami.

RFD: A jak Twoi sąsiedzi reagują na to, co robisz?

: Ja akurat mam fajnych sąsiadów. Dla wszystkich to jest nowość, ponieważ jesteśmy jedynym gospodarstwem na tej wsi, które żyje z rolnictwa. Nikt już tego nie chce robić, obumiera ta tradycja, my cały czas to kultywujemy. Sąsiedzi się patrzą tak trochę z niedowierzaniem, trochę z podziwem – różnie, ale widać że to żyje, przyjeżdżają ludzie, przyjeżdżają wycieczki. Wczoraj na przykład miałam wykopki – dzieciaki kopały ziemniaki i dla nich ponoć były to tak niesamowite wrażenia, panie nauczycielki tak mi dziękowały za to, że dałam im możliwość pogrzebania w ziemi! To jest bardzo ważne, żeby dzieciaki były świadome, a ludzie nie chcą przyjmować do siebie na takie wizyty. Nie chcą się dzielić, nie wiem z czego to wynika? Mi jest dobrze z tym. Jest ignorancja w narodzie, więc cieszę się, że mogę pomóc.

RFD: Co planujesz na przyszły rok?

EŻ: Jeśli dostanę dofinansowanie, to chciałabym centrum Milejowego Pola przenieść dalej od domu rodziców. Zrobić taką dużą wiatę przygotowaną na warsztaty, biesiady, żeby ludzie się spotykali nawet raz w tygodniu, czy więcej. No i szklarnie. Myślę nad wieloma projektami, wieloma biznesplanami. Przedsiębiorstwo tak działa, szczególnie w rolnictwie i jeśli się chce być na jakimś tam fajnym poziomie, bo nie chcę się zatrzymać na tym, co teraz mam. Daje mi to satysfakcję, ale jeszcze trzeba się rozwijać, pójść dalej, zdobyć next level. Także przede wszystkim te szklarnie, no i chcę powiększyć ogród. Teraz on ma około hektara, ale to jest za mało. Już o tej porze prawie nic nie mam – zostało mi parę porów, małe buraczki. Jednak najważniejsze, żeby w życiu robić to co się lubi. Może z dystansu dopiero doceniam wiele rzeczy związanych z pracą – zawsze starałam się, żeby praca sprawiała mi satysfakcję, radość, zawsze chciałam wynosić nową wiedzę z pracy, dostarczać mi niesamowitych emocji. Wszystko się tu zaczyna i tu się kończy. Krąg życia.


środa, 12 listopada 2014

Warsztaty Retro Food Design

Za nami pierwsze warszataty z cylu Wolne Warzywo. Było miło spotkać Was wszystkich, spędzić czas w cudownych jesięnnych Milejowicach w gospodarstwie Eweliny Zygadlo - Milejowe Pole. Wykorzystalismy ostatnią sznasę na wygrzanie się w promieniach słonca, rozkoszowanie się rarytasami z pola, ktore rozposcierało się za nami, wymianę inspiracji i relaks w rytmie slow life. Ponizej soczysta fotorelacja.


 

 










 
Zdjecia powyzej wykonala Magdalena Idaszewska

fot. Agniecha

Tak wygladało pazdziernikowe spotkanie z burakiem, a tym czasem zapraszamy Was na warsztaty o dyni. Przenosimy się z Milejowic, bo aura juz nie sprzyja kilkugodzinnemu gotowaniu na dworze, ale wciaz działamy w koopercji z Milejowym Polem. Teraz warsztaty w centrum Wrocławia w Bistro Proste Smaki. Najblizsze spotkanie 22 listopada. Wiecej info w linku. Do zobaczenia!

piątek, 17 października 2014

Nasze warsztaty kulinarne - Wolne Warzywo: Burak

Retro Food Design oraz Milejowe Pole zapraszają na pierwsze z cyklu warsztaty kulinarne pod hasłem: Wolne Warzywo. Jeśli nie masz pomysłu na przyrządzanie potraw z warzyw, potrzebujesz inspiracji do tworzenia posiłków na co dzień i od święta? Ten warsztat jest właśnie dla Ciebie. Pokażemy i pogotujemy razem smaczne, ale i nieskomplikowane dania, którymi zaskoczysz swoich gości. Nie ufasz, że warzywa mogą stanowić centrum Twojego posiłku? Zapewniamy, że przyznasz nam racje w tym, że niczego im nie brakuje.

buraki jeszcze w Milejowym Polu

Na pierwszym spotkaniu uwalniać będziemy BURAKA. Co to oznacza? Wszystkie przepisy, które zostaną przedstawione podczas warsztatu będą zawierać w sobie składnik, jakim jest to jesienne warzywo. Burak pełeninspirujących i odżywczych wartości pozwoli nam na stworzenie różnorodnych potraw. Będzie coś na słodko i na słono, na mały głód i w sam raz na sycący jesienny obiad.

W programie:
- informacje o uprawie buraka w Milejowym Polu oraz o jego wartościach odżywczych, poznacie rzadko spotykane odmiany kolorowych buraków
- przygotowanie przystawki, dania głównego, deseru oraz przekąski z użyciem buraka,
- skomponowanie talerzy,
- wspólna degustacja przygotowanych posiłków oraz kawy od Czarnego Deszczu.

Na warsztatach używać będziemy produktów wcześniej nieprzetworzonych, pochodzących z Milejowego Pola lub jego okolic. Potrawy nie będą zawierać mięsa. Użyte składniki pochodzić będą z upraw naturalnych lub ekologicznych.

Uczestnicy warsztatów otrzymają:
- skrypty z przepisami
- możliwość poznania i skosztowania rzadko spotykanych odmian buraków kolorowych, białych, złotych
- sposobność do zakupu produktów spożywczych bezpośrednio od producentów
- dobre sobotnie południe, z dala od miasta i relaks przy pysznej kawie od Czarnego Deszczu


Data: 25.10.2014
Start: 11.00 (warsztat potrwa około 4 godzin)
Adres: Milejowe Pole, Milejowice 5 /Żórawina/
Koszt: 50 zł (obowiązuje wcześniejsza rezerwacja miejsc pod adresem retrofoodd@gmail.com – ilość miejsc ograniczona, decyduje kolejność zgłoszeń)


W razie pytań zapraszamy do kontaktu mailowego pod adresem retrofoodd@gmail.com lub telefonicznego pod nr 609-230-984.

poniedziałek, 13 października 2014

Pełnoziarnista chai owsianka i fit październik część pierwsza

Choćbyśmy się zapierali rekami i nogami - jesień przyszła, skończyły się cudne świeże letnie warzywa i owoce. Mimo, iż na tegoroczną aurę nie ma co narzekać, kilka zmian w codziennym jadłospisie poczynić trzeba. Zaczynamy od ciepłego śniadania.

Jesienią ciepła nigdy dość, dlatego aby nasze przyrządzane na ogniu poranne posiłki miały jeszcze więcej właściwości rozgrzewających, powinniśmy włączyć do diety przyprawy mając takie cechy. Są wśród nich: cynamon, imbir, goździki, kardamon, pieprz, kurkuma, tymianek, majeranek. 

Przyprawy te i jesień doskonale komponują się w mojej pamięci smakowej w cudowny indyjski napój, jakim jest chai. Wraz z nadejściem złocistej pory roku odruchowo sięgam po niego. Dla tych, którzy nie słyszeli o czaju wcześniej, spieszę wyjaśnić, że jest to czarna herbata z przyprawami, cukrem i tłustym mlekiem. Chai masala - to mieszanka przypraw, których używa się do doprawienia napoju. Indyjska tradycja szczególnie często wskazuje tu na: kardamon, cynamon, imbir, anyż, czarny pieprz, goździki. Ale zarazem nie istnieje jeden przepis na ten napój, każdy dom i każda gospodyni przyrządza swój autorski czaj. Mnie szczególnie urzekła Manjula.* W wielu kawiarniach znajdziecie chai latte - czyli tradycyjny czaj podany ze spienionym mlekiem. Znana jest też wersja z kakao, czyli mocha chai. Wiele o czaju możecie przeczytać TU.



Być może trudno wyobrazić sobie tę herbatę z mlekiem, ale zapewniam połączenie gorzkiej herbaty, ostrych przypraw, słodkości mleka i cukru tworzy naprawdę wyjątkowe połączenie. Nie jeden po pierwszym kubku  stracił dla niej głowę.

Ale do sedna - dziś w ramach cyklu FIT PAŹDZIERNIK zapraszam na ciepłe i zdrowe śniadanie, znajdziecie w nim cenne węglowodany, które pozwolą dobrze wystartować dzień, jak i tłuszcze baza, z której możecie czerpać ciepło i energię. Przed Państwem chai owsianka!


* jest dla mnie gwiazdą indyjskiej blogosfery kulinarnej - polecam, jeśli poszukujecie tradycyjnych dań tej kuchni. 

Chai owsianka

  • 3/4 płatków owsianych pełnoziarnistych
  • 1 szklanka wody
  • 1/2 szklanki mleka migdałowego
  • 3 łyżki chai masali (skład: nasiona z rozłupanych 10 torebek kardamonu, ok. 8 kulek czarnego pieprzu, ok. 5 kulek ziela angielskiego, płaska łyżeczka cynamonu, 1/2 łyżeczki imbiru - wszystko razem mielimy w młynku ręcznym lub elektrycznym)
  • 2 łyżeczki dobrej jakości czarnej herbaty 
  • 4 łyżki brązowego cukru


Wodę i mleko wlej do garnka, dodaj chai masalę oraz herbatę, wsyp cukier i wymieszaj do jego rozpuszczenia. Doprowadź do wrzenia i zmniejsz ogień. Gotuj ok. 5 min. Następnie odcedź fusy. Tę część przepisu możesz przygotować wieczorem, a rano tylko wsyp płatki i gotuj przez 5 min od czasu do czasu mieszając. Następnie zakręć gaz i odstaw przykryty garnek na 5 minut. Jeśli owsianka jest za gęsta możesz dolać wody, a jeśli za rzadka pozostaw jeszcze chwilę pod przykryciem. Jedz ciepłą z dodatkami lub bez.

Smacznego!
Agniecha


piątek, 26 września 2014

Zmiany Zmiany, czyli pierwsze polskie wegańskie batony z manufaktury

Dziś zamiast przepisu przedstawiamy gotowy produkt dla zdrowych i zabieganych. W końcu życie stało się prostsze, bo przed Wami prawdziwe cudo z polskiej manufaktury: Zmiany Zmiany. Z wielką przyjemnością prezentujemy Wam pierwsze polskie witariańskie batony. Odkryte na jednym z wrocławskich targów ze zdrową żywnością. Mamy nadzieję, że w przyszłości  dostępne, przynajmniej, w najodleglejszych zakątkach Polski. W składzie pełnia zdrowych węglowodanów: daktyle, figi, migdały, słonecznik i opcjonalnie płatki kokosowe, olej kokosowy, jagody goji, kakao (tylko ostatnie nie jest witariańskie), zero ściemy w postaci aromatów, barwników, konserwantów, utwardzaczy, spulchniaczy itp. Jednym zdaniem: jedz i nie zastanawiaj się! Na fali zachwytu, postanowiłyśmy zapytać Agatę, Łukasza i Filipa, twórców pierwszych witariańskich batonów, o zmiany, które ich najbardziej kręcą. Zapraszamy do przeczytania ich historii. Dodamy tylko, że nie jest to wpis sponsorowany, jedynie wyraz uznania dla lokalności, inicjatywy, pomysłu, energii, przede wszystkim batonów, których nikt jeszcze w Polsce nie produkuje.


fot. Zmiany Zmiany

Retro Food Design: Powiedzcie kilka słów o teamie, którzy tworzy Zmiany Zmiany. Czy jesteście związani zawodowo z jedzeniem, jeśli nie, to dlaczego postanowiliście się w ten sposób realizować. Czy na cały etat jesteście pracownikami tej uroczej manufaktury?

Zmiany Zmiany : Nasza wesoła drużyna składa się z czterech zawodników płci obojga. Z czego trójka to ludzie, którzy wykonują większość pracy, a jeden to pies, który jest Dyrektorem Sprzedaży. Na pełen etat pracuje jedna osoba, dwie wyrabiają nadgodziny i w przerwie na lunch piszą wymówienia, więc niedługo wszyscy będziemy przodownikami pracy. Nie, nie pracowaliśmy wcześniej w tej branży. Może Dyrektor Sprzedaży pracował, ale nie wiemy tego na pewno, bo został adoptowany ze schroniska i rzadko opowiada o swojej przeszłości.

RFD: Czy długa była droga od początku formowania się pomysłu do stworzenia tego konkretnego produktu, jakim są: Aloha, Lewy Sierpowy i Kosmos? Dlaczego akurat one? Czy macie plany włączyć do swojego repertuaru inne produkty i czy możecie zdradzić, co to będzie?

ZZ:  Od pomysłu do momentu sprzedaży pierwszego batona minął prawie rok. Nie wiemy nawet, czy to długo, czy krótko, ale na pewno nasz brak zawodowego doświadczenia w produkcji żywności bardzo nam pomógł. Oczywiście musieliśmy się sporo nauczyć, po drodze walnąć kilka razy głową w mur i odkryć rzeczy oczywiste dla ekspertów, ale dzięki temu mogliśmy podejść do tematu na własnych zasadach - to było źródłem satysfakcji i nadziei w trudnych strategicznych momentach.

RFD: Dlaczego akurat te smaki i te batony?

ZZ: Tu sprawa jest prosta jak przysłowiowy drut. Chcieliśmy zrobić batony, które sami chcielibyśmy zjeść. Tylko tyle, i aż tyle. Nasze kryteria są jasne: chcemy jeść smacznie i chcemy jeść zdrowo. 100% naturalnych składników, to był nasz punkt wyjściowy. Przez prawie pół roku testowaliśmy kombinacje składników oraz techniki produkcji. Efektem tych prac są Aloha, Kosmos i Lewy Sierpowy - najlepsze batony w galaktyce. 

RFD: Skąd czerpaliście inspiracje do stworzenia tego produktu i co Was nakręca do pracy na tym niezbyt łatwym, w kontekście Polski, gruncie?

ZZ: Inspirują nas spacery w pobliskim parku i wyprawy na drugi koniec świata. Inspiruje nas aktywne spędzanie czasu daleko od ekranu komputera. Inspirują nas przyjaciele, którzy robią niesamowite rzeczy i nieznajomi, którzy się do nas uśmiechają w pociągu. Inspirują nas dobre filmy, głośna muzyka, stare drzewa, rozmowy do północy i firmy z zasadami. Inspiruje nas Ocean Spokojny i lasy na Suwalszczyźnie. Bardzo łatwo odpowiedzieć na to pytanie i jednocześnie bardzo trudno, bo moglibyśmy wymieniać tak w nieskończoność.

RFD:  Zmiany - to piękne słowo - możecie powiedzieć, co znaczy w Waszym kontekście? Kim byliście przed Zmiany Zmiany, a kim chcecie być teraz? Macie pomysły, jak zmieniać myślenie polskiego konsumenta? Jak uświadomić go, że nie ma porównania między Alohą, Lewym Sierpowym i Kosmosem, a batonami z promocji w Biedronce?


ZZ: Nasza filozofia w zasadzie nie opiera się na jakimś zewnętrznym celu, właśnie w stylu “hmmm… a więc jak zmienimy świadomość konsumenta?” i 40-slajdowej prezentacji w Power Point'cie. Nie przejmujemy się zbytnio “konsumentem” jako takim, jesteśmy zbyt zajęci robieniem batonów. (Oczywiście - świetnie się składa, że ludzie stwierdzają, że warto je kupić, ale ten ostateczny etap jest poniekąd skutkiem ubocznym, a nie celem samym w sobie). Po prostu nie widzimy siebie samych w oderwaniu od naszych konsumentów - my sami jesteśmy naszymi konsumentami i dlatego tak ważne było dla nas, by batony stworzone zostały wedle naszych kryteriów. Jeśli będą smakowały nam, może spodobają się komuś jeszcze? To jest podejście inne od sytuacji, w której konsultujemy sprawę z firmą badającą rynek oraz specjalistami od technologii produkcji, i wtedy wyznaczamy kurs na to, co można zrobić najłatwiej i najtaniej, a jednocześnie najszybciej sprzedać. Tak też można coś zrobić, ale raczej nie to, o co nam chodzi.

Najlepsze, co wszyscy możemy zrobić, to prezentować alternatywy. Pokazywać, że można inaczej. Coraz więcej osób interesuje się tym, skąd bierze się ich jedzenie, jak jest przygotowywane, i przy okazji uświadamia sobie, że to, co jemy ma ogromny wpływ na to, jak się czujemy. To dokonuje się na naszych oczach, ale zmiany nie odbywają się z dnia na dzień. Musimy patrzeć do przodu, by dostrzec ich potencjał, i czasem obejrzeć się wstecz, by uświadomić sobie, jak dużo już się zmieniło na lepsze.

RFD: Kto stworzył Waszą bezkonkurencyjną identyfikację wizualną?

ZZ: Nad projektem logo, opakowań i pudełek pieczę sprawował Łukasz Hajduk z Unisono Design. Ten twórczy jegomość wykazał się nie tylko pomysłami, ale i dużą dawką cierpliwości, ponieważ, podobnie jak same batony, opakowania też przechodziły kilka etapów rozwoju i udoskonaleń. Mieliśmy np. prototyp zszywany na maszynie nitką. Wyglądał pięknie. Nie spotkał się z entuzjazmem pani z Sanepidu.

RFD: Skąd pochodzą składniki do produkcji batonów?

ZZ: Staramy się lokalnie kupować produkty, które nie zawsze są lokalne. W tej chwili mamy kilku dostawców i planujemy zrobić porównawczy audyt łańcucha logistycznego, żeby docelowo pracować z jedną firmą, która będzie nie tylko odpowiednim, ale też odpowiedzialnym partnerem. Jesteśmy może romantykami jeśli chodzi o cele, ale jesteśmy bardzo pragmatyczni, jeśli chodzi o środki. Imponują nam firmy z zasadami i my też chcemy prowadzić działalność w taki sposób.

RFD: Gdzie można zakupić Wasze produkty poza Wrocławiem?

ZZ: We Wrocławiu jesteśmy często na Bazarze Smakoszy, w najbliższym czasie będziemy na kilku imprezach w Warszawie. Dostajemy obiecujące sygnały od sklepów i innych miejsc zainteresowanych współpracą, więc Dyrektor Sprzedaży z pewnością już niedługo ogłosi listę naszych dealerów.


fot. Agniecha




środa, 24 września 2014

#sadiogien

Wszyscy, którzy znają mnie bliżej, wiedzą, jak wielką miłością pałam do rustykalnego, sielskiego odpoczynku. Ci którzy nawet nie są ze mną w ścisłych kontaktach, znają moje zamiłowanie do bycia karmioną przez innych. Sam tylko Tomek Hartman wie, jak w odpowiedzi na zaproszenie, głośno wykrzyknęłam, że zaszczytem dla mnie jest pojawić się na finale jego kolejnego kulinarnego projektu. Nie mogło stać się inaczej - "Sad i Ogień" trafił miłosną strzałą w sam środek mojego serca!








"Sad i Ogień" to w sumie trzeci, po "Czterech żywiołach" i "Między łąką a lasem", projekt kierowany przez szefa kuchni Tomasza Hartmana i restauratora Michała Lewandowskiego. Ich rozwijające się, zakładające trzyletni cykl, koncepty przybierają płynnie coraz obfitszą treść a także formę. Najnowszy pod auspicjami "sadu" oraz "ognia", to realizacja z pogranicza sztuki kulinarnej, kultury w szerokim etnograficznym wymiarze, jak również badanie biologicznej sfery naszej rzeczywistości. Brzmi trochę tajemniczo? Niewiele wyjaśni pewnie również to, że "Sad i Ogień" otwiera drzwi do rajskiej przestrzeni, która przecież jest tak blisko - a schodząc na ziemię...

Jakiś czas temu zostałyśmy zaproszone z Efcą do pięknego miejsca w Łukaszowicach koło Wrocławia - wioseczce oddalonej od mojego domu o zaledwie 10 km. W prywatnym sadzie Pana Piotra mogłyśmy zobaczyć, nomen omen od kuchni, efekty trwającego cztery miesiące projektu "Sad i Ogień". Planem na ostatni dzień wspólnych działań całej ekipy zaangażowanej w niego było wydanie: staff foodu w postaci śniadania, lunchu i obiadu, a następnie uroczystej kolacji. To właśnie podczas obiadu mogłyśmy zasiąść do stołu z najlepszymi w Polsce wizjonerami smaków, zapachów, struktur, barw, pełnymi pokory wobec produktu i miejsca, w którym pracują, a przede wszystkim, ludźmi otwartymi na subtelne możliwości, jakie daje przestrzeń wokół s t o ł u. Warto wspomnieć tu takie nazwiska, jak: Tomasz Hartman, Michał Lewandowski, Michał Czekajło, Michał Werda, Natalia Wojtkowska, Patryk Szczepański, Luiza Trisno, Filip Kucharczyk, Ewelina Żygadło, Anna Żolnierczyk i wielu innych. Spędzili oni w Łukaszowicach dostateczną ilość czasu, by móc opowiedzieć o tym, co daje okoliczna ziemia. Rozłożyli na czynniki pierwsze polne grządki, łąkowe samosiejki, odwiedzili gospodarzy, który zaopatrywali ich w mięso, piekli chleby i ciasta z tamtejszymi gospodyniami. Ta edukacja kulinarna w postmodernistycznym duchu slow foodu, każe myśleć o "Sadzie i Ogniu" jako o odkrywaniu tego, co dla ludzi blisko związanych z tą ziemią przez lata, było codziennością, mam tu na myśli: oporządzanie mięsa, budowanie kuchni i wędzarni, tłoczenie oleju, produkcję napojów, wykonywanie naczyń kuchennych.

Cała ta wiedza posłużyła temu, by we wtorkowy wieczór wydać piękną kolację w sadzie. W menu znalazły się:

cydr,
wędzony udziec barani z mirabelką,
bulion z kuropatwy z mleczkiem z orzecha włoskiego,
flan winogronowy,
zdekonstruowany sad,
pieczona gęś faszerowana wątróbką i owocami,
galaretka owocowa,
sękacz z trzema konfiturami.

Po powrocie z sadu mówię do Efcy: "Ej dziewczyno byłyśmy w raju!". Teraz mam wrażenie, że raj jest bliżej niż mi się wydawało. Łukaszowice okazały się zupełnie normalne/naturalne. Chłopomania, która zwykle bierze u mnie górę w wiejskich okolicznościach, odeszła do lamusa. Wieś stała się bliska i oswojona, uporządkowana i rozpoznana. Siedziałam pod drzewem, z owoców którego dziewczyna jedząca obok mnie, przygotowała konfiturę, dowiedziałam się, że hodowca drobiu z Rościsławic bardzo ucieszył się z odwiedzin moich młodych kolegów zainteresowanych jego gęśmi, a krowy wypasane za płotem nie nosiły sielankowych imion, jak "Krasula" czy "Mućka", były po prostu "Krową 1" i "Krową 2". Ta całość wydała mi się jeszcze piękniejsza. Mam po tym wszystkim jedną myśl do Was ludzie - być może znasz znaczenie wielu słów i masz głowę bogatą w doświadczenia, dlatego postaraj się, by były one udziałem również Twoich dzieci, niech poranna rosa nie będzie bardziej abstrakcyjna od teleportacji, a zapachy sadu oraz ognia zamkną całe mnóstwo dobrych wspomnień i historii.

OK... Kończę już z tym romantyzmem, ale wiecie, jak jest. Poniżej wywiad z Tomaszem Hartmanem na temat projektu edukacyjnego "Sad i Ogień".

Dziękuję i zapraszamy do dalszej lektury!
pisała Agniecha, a Efca akceptowała, również wszystkie romantyczne wtręty




wyroby Be Wood i Kariny Marusińskiej 



od lewej Tomasz Harman, Michał Czekajło, Bartosz Pelc, Michał Werda,  


cydr w wersji raw!



"Najlepsza kawa w moim życiu!" - orzekłyśmy zgodnie

 sękacz na ruszcie



warzywa z Milejowego Pola




 staff food: pierogi z kaszą gryczaną, leczo, hummus, chleby z ziarnami i żurawina, ciasto drożdżowe z jeżynami i kruche ze śliwkami, konfitury - winna jeżyna zdeklasyfikowała resztę,
najlepsza kawa w naszych życiach stwierdziłyśmy zgodnie



zadowolona Efca z najlepszym kiszonym ogórkiem zrobionym
 przez Ewelinę Żygadło z Milejowego Pola




Retro Food Design: Najlepiej będzie zacząć od tego, co było na początku? Jak zrodził się pomysł na taki projekt? Jak zaczęliście działać? Jak uformowała się ekipa odpowiedzialna za „Sad i ogień”?

Tomasz Hartman: Rzecz się rozpoczęła jakieś półtora roku temu, kiedy zacząłem pracę w Szajnochy 11 i poznałem współwłaściciela- Michała Lewandowskiego. Chcieliśmy coś zrobić, ale mieliśmy świadomość, że we dwóch nie zdziałamy zbyt wiele. I Michał powiedział, żebyśmy prowadzili na Szajnochy kuchnię otwartą. Kto chce z nami współpracować, może to robić. Każdy może przyjść na tę kuchnie, popracować z nami. Nie mamy tajemnicy, nie mamy sekretnych receptur, wszystkim się dzielimy. Od samego początku tak jest. Ja wyjeżdżam i pomagam innym kolegom gdzieś tam w Polsce, czy za granicą. Mogę wyjechać na trzy tygodnie, czy więcej i nie mam tutaj ograniczeń, i ludzie nie mają ograniczeń w tej kuchni. Dużo ludzi się interesowało, co robimy. Niektórzy pytali, czy mogą robić to z nami, my odpowiadaliśmy, że oczywiście mogą. W pewnym momencie przyszli do nas studenci, jak robiliśmy instalację „Cztery żywioły”. Szukaliśmy drogi, którą moglibyśmy pójść razem. Oni mieli laboratorium, a lab jest zawsze potrzebny, jeśli chce się zrobić coś więcej, chce się poznać produkt. W międzyczasie jeszcze Michał Czekajło z Lwiej Bramy dowiedział się o projekcie. Później był temat Art Food Design na ASP, przyszła Karina Marusińska. W bardzo dobrym czasie, bo ja szukałem talerzy, ponieważ miałem duży problem z talerzami na Szajnochy 11. Karina Marusińska nam zrobiła talerze i została w naszej grupie projektowej. I tak właściwie było z każdym. Gdzieś tam na urodzinach podszedł do mnie Wojtek Furmaniak, porozmawialiśmy sobie o muzyce, mówię że robię takie projekty, pytał, czy może się przyłączyć – „oczywiście, że możesz się przyłączyć”, kolejne MIASTOmovie. Właściwie to jest wszystko nie o pieniądzach, nikt na tym nie zarobił ani grosza, wszystko robimy na zasadzie takiej: „Ty robisz festiwal filmowy, potrzebujesz cateringu, ja Ci zrobię catering, ja teraz potrzebuje filmowca i Ty robisz coś dla mnie”. Przez nasze dwa projekty przewinęło się ok. 120 osób, bardzo dobrzy szefowie kuchni z Polski i zagranicy. Sam projekt działa na tej zasadzie: czym więcej dajesz, tym więcej bierzesz. Każdy otrzymuje jakiś temat, nad nim pracuje i musi się dzielić tą wiedzą. Być aktywny. Jeżeli nie jest, to znaczy, że trzeba go wyoutować, bez względu na to, czy to jest kolega, czy to nie jest kolegą.

RFD: Porozmawiajmy chwilę o edukacyjnej funkcji projektu.

TH: Tak, to jest projekt edukacyjny, jestem koordynatorem w tym projekcie. Nauczyłem się zarządzać, planować, przede wszystkim rozmawiać z ludźmi – nie, to nie była rozmowa (śmiech). Na kuchni nie ma demokracji, tu też nie było demokracji, ale zrobiliśmy to, dopięliśmy wszystko, widziałyście efekty. Było widać uśmiech, każdy był zadowolony, bo jednak była satysfakcja z pracy, ale była to bardzo trudna praca. Skoordynowanie tych osób było wyzwaniem, to są indywidualiści, często osoby dużo lepiej ode mnie wykształcone, mają większy zasób słów i obycie, no i są ładniejsi ode mnie. Było trudne postawić się nad nimi, ale udało mi się to zrobić, a potem mi to niezwykle łatwo przychodziło.

RFD: Skoro mówimy o ludziach, którymi kierowałeś. Mógłbyś przedstawić kto wchodził w skład ekipy tworzącej „Sad i Ogień”?

TH: Uniwersytet Przyrodniczy: studenci i doktor inżynier Anna Żołnierczyk – zajmowała się głównie zapachami, napojami i pracował nad korzeniami i liśćmi dzikich chwastów. Paweł Kosoń – filmówka, Wojtek Furmaniak zadbał o podkład muzyczny do całego wydarzenia, Natalia Wojtkowska oraz Patryk Szczepański z Kumple i Czekolada zajmowali się deserami, kuchnia wytrwana – Michał Czekajło i Michał Werda, który zajmuje się owadami. Luiza Trisno badała czerwie. W każdym naszym projekcie serwujemy owady, bo sad to nie są tylko piękne rzeczy, to są też te rzeczy, które nas niekiedy obrzydzają – to nie tylko jabłko, ale i glista, która jest w środku – to też ma prawo bytu, to jest do jedzenia. Michał Lewandowski jest współorganizatorem tego projektu i sponsorem . Nie da się wszystkiego zrobić za darmo, trzeba mieć środki chociażby na benzynę. Karina Marusińska zrobiła nam ceramikę, Be Wood – Bartek Pelc i Karolina Zagrodnik zrobili nam sztućce i talerze drewniane. W projekcie brała udział Ewelina Żygadło, właścicielka i rolniczka z Milejowego Pola. Filip Kucharczyk było odpowiedzialny za kawę. Joanna Nawara i Joanna Biesiada zadbały o aranżację przestrzeni jaką jest stół. Jarosław Dumanowski wspierał nas od strony merytorycznej. W sumie około 30 osób.

Były dwa spójne elementy: staff food i kolacja. To miał być najpiękniejszy dzień i taki był. Po obiedzie była drzemka na łące i wszystko działało tak, jak miało działać.

Najlepiej mieć takie projekty i takie grupy, i pracować z ludźmi, od których można się czegoś nauczyć. Trzeba wyjść do ludzi, to jest takie szerokie towarzystwo, każdy ma taką wiedzę, wszyscy są piękni. Każdy robił swoją działkę, nikt nie miał narzucanych rzeczy, pracował zgodnie z tym, co miał w środku – każdy sobie to wymyślił, każdy sobie to zrobił i tam się wszystko zgadzało. Nie robimy czegoś wbrew sobie, nikt nie miał narzuconego dania, nikt nie miał narzuconego smaku – każdy mógł sobie to wymalować, jak chciał. Każdy się dużo nauczył

RFD: Takie podejście do kuchni jest raczej niszowym spojrzeniem. Można powiedzieć "produktem dla elity". Natomiast słowo "elita" kojarzy się raczej z rzeczami drogimi i ekskluzywnymi, a Wy wyjeżdżacie i zapraszacie ludzi na wieś. Skąd pomysł na takie miejsce? I jak to się stało, że ten konkretny łukaszowicki sad, stał się miejscem, gdzie zrealizowaliście „Sad i Ogień”?

TH: Tu chodziło głównie o te drzewa. Te drzewa są piękne, bo one są wszystkie 60-70-letnie. To są stare jabłonie, zapomniane. Sprawdziliśmy inny sad w okolicach Wrocławia, nie będę wymieniał jego nazwy. Mnie on bardziej przypominał obóz koncentracyjny – uważam to za obrzydliwe, jak zobaczyłem te drzewa, to nie wierzę, że soki z ich owoców nich mogą być dobre. Na hektarze jest milion drzew, one są wszystkie przycięte w kwadrat i każde w metrowej odległości – tam nie ma żadnej rośliny, to jest obóz koncentracyjny. A ten nasz sad jest poniemiecki i wszystko się tam zgadza, ułożenie tego sadu. Tam jest dwanaście odmian jabłoni, na co dzień wypasają się tam konie. 60% tych jabłek idzie na pasze dla krów, 40% idzie na sprzedaż. Tam nie ma żadnej pomyłki. Są tam takie specjalne pasy, na których rosną pieczarki. Jest dużo takich tajemnic. Jest przepiękny! Ten sad znalazła Ewelina. Pojechaliśmy tam z Lewandowskim. Właściciel powiedział: „Róbcie swoje!”, nie robił żadnych problemów i po prostu tak to się wydarzyło. Od niego też wiele się nauczyliśmy.

RFD: Te świat miał swój porządek – mówisz. Jak nauczyliście się go czytać?

TH: To było ciężkie, cały czas trzeba było sobie przypominać, że jednak jesteśmy cały czas w sadzie i jest ogień. Nie jest prosto tak myśleć, nie idzie dzisiaj już tak myśleć. Jakbym zaproponował, żebyś Ty coś przyrządziła, Ty pewnie byś coś wymyśliła. Ale okazuje się, że potrzebujesz to, to i to, i z sadu pozostaje tylko jabłko. Wszystkim na końcu zostało tylko jabłko, a ogień został całkowicie pominięty. Przełamanie tego myślenia, to było dwa i pół miesiąca. Trudno jest tak naprawdę znaleźć ten sad, w głowie go znaleźć. Myśleć, że to się musi zdarzyć, że tam musi być np. płyta żeliwna, że to trzeba zebrać z tego drzewa z tego, z tego i z tego. Myśleliśmy na przykład o tym, żeby deser powiesić na drzewie, a w środku coś poukładać w tym jabłku i każdy by sobie zerwał. Tylko, że tak byśmy potrzebowali całej kuchni, sprzętu, to byłby taki fight died. I zajęło nam trzy miesiące, żeby zrozumieć, że wystarczy zrobić dżem. To było trudne – trzeba było coś zrzucić, żeby wrócić do tego. Żeby uwierzyć w to, że galaretka znów może być atrakcyjna. I była przepyszna! Ale tak, jak mówię, trzeba było do tego dorosną, żeby zaserwować galaretkę.

RFD: Jak ustaliliście menu?

TH: Przerobiliśmy mnóstwo produktów, a końcowo stanęło na tym, co widziałyście. Wszystko robiliśmy na miejscu. [menu zobacz wyżej]

RFD: Produkty pochodziły z najbliższej okolicy?

TH: Tak, wszystkie jajka pochodziły z Łukaszowic albo ze wsi obok, owoce, chwasty, liście z tego sadu, mięso pochodziło ze wsi obok, warzywa z Milejowego Pola oddalonego 6 km, mleko było od tego gospodarza, sery od tego gospodarza. Owady mieliśmy na wzór tego sadu, bo nazbierać tyle owadów, jest nierealne. Wszystko było zachowane. Już nikt nie musiał mówić „slow food”, podkreślać tego. Założenie było takie, że 70 % pochodzi z sadu, a reszta niepochodząca z sadu, musiała być obrobiona ogniem. Więc jeżeli gęś nie pochodziła z sadu, ale była przez czternaście godzin w ogniu i dymie, to wszystko się zgadzało.

RFD: Wy jesteście ze wsi?

TH: Nie, nie, to jest mieszane towarzystwo. Ola, Ewelina jest ze wsi, ja jestem ze Śląska, jestem hanysem. Każdy ma rodzinę na wsi.

RFD: Czyli w waszej krwi płynie wieś, tylko trzeba się było oczyścić z miasta?

TH: Tak, bo człowiek taki nakręcony jest. Szczególnie my kucharze, pracujemy na tych warzywach i owocach, i nikt tego tak naprawdę nie rozumie. I dlatego to był projekt edukacyjny.

RFD: Czy to czego nauczyłeś się podczas „Sad i ogień” wprowadzasz do swojej regularnej pracy w kuchni?

TH: Tak. Tu chodzi tylko o szacunek dla produktu. Jeśli spędziliśmy tyle czasu z warzywami, czy owocami, człowiek inaczej się patrzy, ma większy szacunek, wie, że ta śliwka powinna zostać śliwką i nie można ingerować w to.