poniedziałek, 27 lipca 2015

Warszawa tak słodka!

Gdyby jakieś trzy lata temu zapytać mnie, które miasta w Polsce powinien zobaczyć zagraniczny turysta – powiedziałabym raczej Kraków, Wrocław, Gdańsk. Warszawa zawsze w moich rankingach była pomijana. Miasto przeze mnie niezrozumiałe, trudne i obce. Ale, ale... od mojej ostatniej, zeszłorocznej wycieczki zmienia powoli swoje oblicze.

Tym razem Stolica przygotowała dla mnie przygodę szlakiem najlepszych stołecznych deserów. Warszawa jest naprawdę słodka, czasem aż wykrzywia usta. Opakowana w różne oblicza słodkości. Czasem jest słodyczą bez pomysłu, ale z dobrym marketingiem. Innym razem ta słodycz ma dobre układy, w których interesie jest bronić od dawna obowiązującego porządku. Czasem jest banalna i bezrefleksyjna. Słodycz umila piękne chwile z przyjaciółmi, bo #yolo. Słodycz nie pozwala o sobie zapomnieć. Ale skupmy się jednak na deserach. 


Trzy desery na trzy dni w Warszawie

Odette
W pierwszy dzień moje nogi, a właściwie koła miejskiego roweru, zawiodły mnie na ulicę Górskiego 6, gdzie od lutego tego roku mieści się jedna z najbardziej wyrazistych warszawskich cukierni. Odette jest miejscem prowadzonym przez Katarzynę Zieniewicz, Krzysztofa Rabka i Jarosława Nowakowskiego. Przestrzeń i desery balansują tu pomiędzy uporządkowaną, przejrzystą geometrią oraz absolutnym szaleństwem, które kryje się pod przykrywką symetrycznej formy. Patrząc na Odette można by ją posądzić o zaburzenia obsesyjno-kompulsywne związane z potrzebą porządkowania ogromu wspaniałych smakowych bodźców. 



Przestrzeń Odette znajduje się na paterze nowego apartamentowca o bardzo jasnej i prostej strukturze. Zajmuje dwa pomieszczenie – jedno to cukiernia otwarta dla klientów, a drugie, oddzielone szklaną ścianą, to miejsce powstawania deserów i przestrzeń warsztatowa. Latem przed Odette jest jeszcze kilka stolików na zewnątrz, a że Górskiego nie jest ruchliwą ulicą – warto z nich skorzystać.



Desery Odette czerpią swe formy z prostych przestrzennych figur. Rzecz na tyle piękna i jeszcze niespotykana w polskim cukiernictwie, że niemalże życiowym wyborem staje się „Wbić, czy nie wbić widelczyk? Oto jest pytanie!”. Gdy zdecydujemy się jednak zniszczyć tę harmonię, okazuję się, że wsiadamy do smakowego rollercoaster'a - przed nami różnorodne struktury, musy, pianki, chrupiące ciasteczka, sprężyste otoczki, bardzo intensywne smaki. Czekolada jest bardziej czekoladowa, wanilia bardziej waniliowa, karmel bardziej karmelowy, owoce bardziej owocowe... W Odette można się przekonać, ile znaczą najlepsze składniki, przywożone z całego świata i niezamęczone przez nieprofesjonalną obróbkę. Tu nie ma drogi na skróty. 



Tak samo jak desery, wyważone jest wnętrze cukierni – bardzo mocne materiały i kształty: lastrykowa lada, boazeria, szkło, krzesła i stoły w klimacie art deco, zestawione są ze stylistyką z przeciwnego bieguna: pastelami, szarościami, złamaną biel, złotem, czernią.



Droga Odette prosiłabym Cię jedynie o lepszą kawę i bardziej oszczędną w ruchach i minach  obsługę.

Lukullus
Drugim miejscem, jakie odwiedziłam był Lukullus, którego od bardzo dawna obserwuję w mediach społecznościowych. Jest to cukiernia rodzinna, która nie wyrosła wraz z nowofalową modą na uczciwe wypieki, ale kształtowała i sprawdzała swoje receptury od lat. Założona w 1946 przez Jana Dynowskiego, opierając swą działalność na solidnym rzemiośle, doczekała się trzeciego pokolenia właścicieli.




Mijają już ponad trzy lata od kiedy cukiernia rozpoczęła nowy etap w swojej historii. Odświeżyła wizerunek i proponuje swoim klientom tradycyjne polskie wypieki, a także te inspirowane francuskimi klasykami. Lukullus - nowoczesne oblicze polskiego cukiernictwa - zachował to, co w tradycji najlepsze i połączył z najnowszą wiedzą o technikach i selekcji produktów. Chyba nie pomylę się za wiele, jeśli napiszę, że zapoczątkował zmiany jakie zachodzą w świecie polskich słodkich wypieków.



Ważnym dla Lukullusa jest osadzenie w polskiej kulturze – polskie produkty: ich sztandarowy składnik – masło z Grajewa, sezonowe i lokalne owoce, które wchodzą do repertuaru wraz z kolejnymi związanymi z porami roku wypiekami.Wśród produktów Lukullusa, jak na każdą, dobrą, polską cukiernie przystało znajdą się: ptysie, bezy, pączki, bajaderki (tu nazywane Bombą Hrabską), szarlotka, ciasto drożdżowe, torty, a także te francuskie, tarty, wśród nich bestseler Limoncello i croissanty.  



Postawienie na młodą Polskę podkreśla również współpraca z projektantami i grafikami którzy tworzą fenomenalną, wizualną oprawę Lukullusa, są wśród nich Olka Osadzińska, Bożka Rydlewska, Anna Warszawska, Jan Dziaczkowski. Dzięki nim zapadają w pamięć lukullusowe opakowania i wnętrza zdecydowanie inspirowane secesją, fantasmagoryczne, kipiące zdobieniami tapety w roślinne i zwierzęce printy, uzupełnione złotymi i srebrnymi dodatkami. 






Lukullus ma piękną polską duszę i w Warszawie już siedem punktów, w których codziennie swą pracą składa hołd masłu. A że masło uwielbiam – stąd już prosta droga do tego, by uwielbiać Lukullusa!





Uki Uki
Ostatnie miejsce - Uki Uki - nie jest cukiernią, a restauracją, gdzie serwuje się udon, który tak bardzo (jak wszystko, co japońskie) chciałam spróbować. Kiedy ceremonia spożycia, bo tak to należy nazwać, bulionu z dodatkami dobiegła końca, zajrzeliśmy jeszcze do karty w poszukiwaniu deserów. Tu skromnie, tak jak w całym menu. Uki Uki zdecydowanie nie stawia na ilość, tylko na jakość! Na liście trzy opcje - lody z zielonej herbaty, lody z fasolki adzuki i lody z zielonej herbaty z kluseczkami mochi. 



Zdecydowaliśmy, że spróbujemy wszystkiego. Po czym okazało się, że nie będzie nam dane. Szef nie zgodził się na wydanie nam lodów z fasolki, które w 35 stopniowym upale, podobno, nawet w lodówce straciły zadowalającą go formę. I tak oto została nam matcha i mochi. 

To było moje pierwsze spotkanie z lodami matcha i znajomość ta bardzo dobrze się zapowiadająca. Uki Uki rzuciło mnie na kolana. Lody miały doskonałą konsystencję - nie były bardzo zmrożone, ale też nie roztapiały się w mgnieniu oka. Za to można było zobaczyć (!), jak powoli oddają zimno i przy każdym razie skrobać łyżeczką kremowe lody. Matcha w smaku ziemista, z nutami jodu, doskonale uzupełniona słodko-kwaśnym syropem z muscovado i sosem śliwkowym (o którym nie wspomniano w menu), do tego tłustość i mleczność śmietany podbita chrupiącą orzechową posypką. To była doskonała pełnia, mieszczącą balans wszystkich smaków - słodkiego, słonego, kwaśnego, gorzkiego i umami. Kluseczki przyjemnie kontrastowały temperaturą, przy tym były wzorowo wykonane. Tak właśnie okazało się, że do Uki Uki chodzi się także na desery.



Warszawo, dzięki i słodkiego, miłego życia!

wtorek, 21 lipca 2015

Slot Art Festival od kuchni

Kto bywał na Slot Art Festivalu od lat, w tym roku musiał doznać niemałego szoku, kiedy przekraczając rejestracje ujrzał, co dzieje się po prawej stronie zaraz za bramami festiwalowymi. Nie raz w tym roku powiedziałam "to jest/był dziwny Slot". To słowo - jeden z moich ulubionych zapychaczy językowych dziur, słowo, za którym powinno pójść wiele zdań wytłumaczenia. I niech tak będzie! W tym wypadku to synonim zmian. Nie wymienię tu wszystkich, ale o kilku nowościach na Festiwalu napiszę, ponieważ dotyczyły także tego, co jadłam.  

Nim o zmianach, przenieśmy się najpierw choćby do lipca 2014 roku i stańmy twarzą w twarz z białymi namiotami, które slotowicze nazywają "kateringami". To główny punkt karmiący cały Festiwal. Wśród dostępnych dań kiełbasa, karkówka, hamburger, zapiekanki i hot dogi, nie zapominajmy oczywiście o pierogach. Nuda, nuda, nuda i to bardzo złej jakości. Opcja wegetariańska - kotlety sojowe z paczki (raz nawet zdarzyły się takie, które przed smażeniem nie były ugotowane), jajko sadzone i cukinia smażona w panierce będąca szczytem kulinarnej błyskotliwości. Ironiczne "Bo co można ugotować z warzyw?!" przychodziło mi głowy nie raz. Ale koniec tego hejtu. Wspominałam o tegorocznym zwrocie akcji i to na nim się skupmy!  



Wiem, że jakość i klimat, w jakim żywił się Slot nie doskwierała tylko mnie, było jeszcze "parę" innych osób. Prośby i sugestie, spokojne rozmowy i przekazy podprogowe zainspirowały organizatorów Slot Art Festivalu do zmian. W tym roku w miejscu "kateringów" sformował się przytulny zakątek stworzony przez food trucki, namioty i leżaki, a na terenie całego Festiwalu rozstawione zostały przyczepy i busy z różnorodnym jedzeniem. Bardzo sensownie dobrano sprzedających i wybór jedzenia był naprawdę szeroki.

W końcu można było kupić surowe warzywa i owoce - moja największa slotowa tęsknota - nie trzeba ich było szukać w centrum Lubiąża i ceny miały bardzo przyzwoite - jednym słowem - idealnie. Łebski właściciel furgonetki z nimi, serwował też gotowany bób, którego porcja kosztowała 3 zł. Proste i dobre! <3 Zaraz koło niego zaparkowały dziewczyny z Frutopii z rześkimi przekąskami, koktajlami, granolami i zdrowymi słodyczami.





W Wirydarzu Indyjskim, jak zawsze, strefa z wege jedzeniem. Tym razem pierwszy raz pojawił się w nim Zielony Talerz, któremu kibicuję wdzięczna za ich uśmiech, comfortfoodowe lunchowe dania i jedne z najlepszych wegańskich słodyczy w Polsce. Oprócz nich do Wirydarza, jak co roku, warto było wpaść po chai, którego recepturę przywieźli misjonarze pracujący w Indiach.



Skoro jesteśmy przy Wirydarzu koniecznie trzeba wyjść na chwilę przed klasztor (wejście pomiędzy salą 42 i 43), gdzie niemalże o każdej porze dnia lub nocy kusząco pachniało uczciwym pieczywem i serem. Tam zaparkowała Zapieksownia. Wesoła gromadka wypiekaczy z Gliwic spodobała się szczególnie fanom electro, bawiącym się do rana w pobliskim Kalafiorze (jedna z kafejek Slotowych - więcej tu). Kilka opcji w menu, złożonych z prostych składników - wszystko kojarzyło mi się z zapiekankami mojej mamy sprzed kilkunastu lat. Czyli jest dobrze.



Czas udać się do "kateringów", ale jeśli skierujemy się główną drogą i zatrzymamy na chwilę przy wejściu na dziedziniec, możemy przed tym napić się kawy od Kafara. To nowa, mobilna wersja, znanej wszystkim stałym bywalcom Slotu, najlepszej parzonej tu kawy, sygnowanej marką Kafo Kawiarni. Jedni z czołowych polskich baristów przyjeżdżają na Festiwal, prowadzą warsztaty, opowiadają o kawie i zdecydowanie mają duży udział w tym, aby wszystkie trybiki tej wielkiej maszyny chodził sprawnie przez znaczną część dobry. Dzięki, że robicie to w takim dobrym stylu!



Kawa w moich żyłach przez te pięć dni płynie hektolitrami, ale wróćmy do jedzenia. Przeszliśmy już do strefy kateringów. Z brzegów po lewej i po prawej zaczynamy spokojnie, bo witają nas znane naleśniki, lody włoskie, gofry. Potem po prawej - Pieczarkos - coś co może się wydać zagadkowe dla tych, którzy na Slocie znaleźli się pierwszy raz, a dla tych, którzy przyjeżdżają tu od lat absolutny must eat! Pieczarkos tradycyjna potrawa powstała na Slocie. Tutejsza pita, składa się z prostych, biwakowych składników - białego pieczywa, duszonych pieczarek i cebuli oraz sosu z pomidorów, papryki i kukurydzy. To ważny element slotowej kuchni - są tacy, co nie wyjeżdżają z Festiwalu bez zjedzenia choćby jednego Pieczarkosa.





Następnie, po lewej, cudny Taho Caravan, czyli nowy samochód i nowa formuła ekipy, którą możecie znać z wrocławskiego Taho Cafe. Wystartowali niedługo przed Slotem i lansują swoje autorskie danie - wegańskie waffle, czyli coś na kształt słonych, okrągłych, składanych gofrów z warzywnymi dodatkami i pastami. Znajdziecie u nich także kawę od Czarnego Deszczu i lemoniady.




Zaraz obok zaparkował Pasibus. W związku z tym, że nie jestem fanką burgerowej formy, mogę powiedzieć jedynie tyle - slotowe chłopaki jedli, aż im się uszy trzęsły! Wegetarian ostrzegam - wegeburgery smażone są na tej samej blasze, co reszta mięsnych kotletów.



Przyjrzyjmy się kolejnemu - Good Luck Grill Food Truck - czyli szczęśliwe jedzenie, które w tamtym roku parkując w centrum Lubiąża zaczynało swoją przygodę na kulinarnej drodze. Bez hipsteriady, miejsce dla tych, którzy lubią klasykę i w kuchni nie chcą być zaskakiwani. Bardzo miło będzie Wam zjeść u Pana, który kieruje tym samochodem. Znajdziecie u niego tortille, pyrę z gzikiem i autorską Texas Kiełbasę.



Na koniec zostawiłam to co najlepsze i muszę napisać to caps lock'iem - OSIEM MISEK! Skradło moje serce! Zresztą nie tylko moje. Ich asortyment rozchodził się w mig, a na dania trzeba było czekać czasem nawet godzinę. Dlaczego u nich zjadłabym nawet osiem misek? Bo mają pomysł na siebie, potężną porcję umami, inspirują ich smaki Azji i całkiem przyzwoicie technicznie przygotowują swoje dania. Krótkie menu: bułka maślana z pulled pork - błyskotliwie wymyślone pieczywo, wypiekane tuż przed wydaniem, świetne mięso (aż nie wierzę, że to piszę!), doskonały sos, coś jakby tysiąca wysp z dodatkiem curry, chrupiący ogórek, kiełki, orzeszki ziemne, odrobina chilli i szczypiorku - porcja idealna na slotowe warunki, w których co chwilę spotykasz znajomego, z każdym warto zamienić słowo nad "talerzem" czegoś dobrego. Tę bułkę maślaną widziała też raz w wersji na słodko z ich własną białą Nutellą i borówkami. Niestety, serce krwawi, nie udało mi się jej spróbować. Pad Thai - ogromna porcja poprawnie przygotowanego makaronu w wersji wegańskiej i mięsnej - wielka szkoda, że zabrakło w nim świeżej kolendry i większej ilości soku z limonki - ocena: ogólnie w porzo. W menu były jeszcze chłodniki, ale zimny lipiec nie motywował mnie do ich spróbowania. Rozkosznie było w Miskach pociągnąć takżę łyk lemoniady - szczególnie imbirowo-miętowo-cytrynowej. Tak się cieszę, że jesteście z Wrocławia!

























Kończę, bo wiadomo, że nie samym chlebem człowiek żyje...